Wszystko by było dobrze z tym adwentowym czekaniem, gdyby nie świadomość, że czekamy na coś, co już się wydarzyło, ponad 2000 lat temu. Jak można czekać na coś, co już było? Czy to nasze czekanie nie jest czasem sztuczne i infantylne?

Przede wszystkim, jest ono potrzebne nie Panu Bogu, ale nam. Bo to my – jako ludzie cieleśni i żyjący w czasoprzestrzeni – aby czegoś naprawdę doświadczyć, musimy to przeżywać wciąż na nowo. Nie wystarczy rozumienie na poziomie intelektu. Coroczne celebrowanie tajemnic zbawienia jest jak bibliodrama, którą odgrywamy. Liturgia to nie tylko uobecniona tu i teraz realna rzeczywistość, ale też takie jasełka, w których sami bierzemy udział po to, żeby poruszyć nasze serca, by mogły one zrozumieć, co jest istotą. Bo najważniejsze rozumie się sercem. Na tym przeświadczeniu oparty był przecież odrodzeniowy nurt w pobożności chrześcijańskiej, który zostawił nam te wszystkie piękne, rzewne i dotykające serca nabożeństwa takie jak Gorzkie Żale czy Droga Krzyżowa. Chodziło i chodzi o to, żeby w tę tajemnicę wejść, żeby ją odczuć, żeby to, co się rozgrywa w danej scenie, poruszyło mnie, żeby mnie dotknęło i naznaczyło. Jeśli czegoś doświadczę to owo doświadczenie staje się zapalnikiem uruchamiającym proces. A potem już silnik działa i wola może zacząć właściwie funkcjonować. Ale wszystko zaczyna się od doświadczenia, od uczuć. Dlatego właśnie – wracamy do tematu czekania – czekamy na Boże Narodzenie, które już przecież nastąpiło. To tak, jak z celebrowaniem różnych rodzinnych rocznic. Zawsze można spytać: No ale, po co? Przecież to tylko kolejny, zwykły dzień życia rodzinnego. A jednak celebrujemy takie rocznice. Po co? Żeby sobie przypomnieć, żeby jeszcze raz odczuć, żeby nie zapomnieć, jakie to ważne. Innymi słowy, żeby – wraca magiczne słowo – doświadczyć.

Porównanie byłoby całkiem zgrabne i może nawet pomocne w przeżywaniu adwentu, gdyby nie fakt, że przecież nie żyjemy w idealnym świecie i dobrze wiemy, że różne rodzinne rocznice przychodzi nam przecież celebrować przeżywając jakieś rodzinne kryzysy czy tragedie. Rodzi się zatem pytanie: jak można celebrować Boże Narodzenie, gdy jest się w smutku, rozpaczy lub doświadcza się wielkiego wypalenia? Czy wtedy naprawdę chcemy doświadczać tej bożonarodzeniowej czułości i ciepła?

Gdybyśmy tej czułości nie pragnęli, to by nas nie bolało. A przecież w Boże Narodzenie boli o wiele bardziej. Świąteczny syndrom depresyjny, który dotyka wielu ludzi, świadczy właśnie o tym. Bardzo czegoś chcemy, bardzo tego potrzebujemy i – gdy doświadczamy niespełnienia – reagujemy bólem i depresją. Ten ból jest jednak dowodem na to, że bardzo chcemy. Rocznica ślubu w kryzysie małżeńskim boli właśnie dlatego, że doświadczamy, iż to nie tak miało być! Kiedy więc przychodzi Boże Narodzenie z całą swoją otoczką czułości i serdeczności, to – jeśli my tej czułości i serdeczności nie doświadczamy – ów brak boli nas strasznie. Najczęściej próbujemy go jakoś zagłuszyć albo od niego uciekamy. Stąd te wszystkie bożonarodzeniowe ucieczki, wyjazdy na Hawaje i Kanary, które sobie racjonalizujemy chęcią poznania świata i wyrwania się z tradycyjnego zaścianka. Ale tak naprawdę chodzi o to, żeby nie czuć tego braku, żeby nie czuć tego głodu. Żadnej Wigilii, żadnego opłatka, żadnych życzeń i czułości. Tyle że od samych siebie nie da się uciec. Jeśli nie łamanie się opłatkiem, to coś innego trąci tę strunę braku we mnie. I będzie to początek uzdrowienia, bo brak to jest bardzo ludzka rzecz. Gdy czujemy głód rozglądamy się za jedzeniem i to bardzo dobra reakcja. Gdy natomiast próbujemy wmówić sobie, że wcale nie jesteśmy głodni, to zaczynamy w to wierzyć, przestajemy jeść, wpadamy w anoreksję i umieramy. A tymczasem głód, tęsknota, niespełnienie to coś dobrego. Nie zapominajmy, że z uczty przygotowanej przez Gospodarza korzystają nie ci, którzy są jej godni, tylko Ci, którzy są głodni. Na tym polega mądrość czekania.