fot. Shutterstock/Smileus

Pan Jezus przychodzi do nas, jak nieplanowane dziecko, na które nie jesteśmy przygotowani. Bo Boże Dziecię nie tylko nie jest przez nas zaplanowane, ale też nie przystaje do naszych wyobrażeń, do tego, czego byśmy chcieli. Nie takiego Bożego Syna oczekiwaliśmy. On nie jest taki, jak Go sobie wyobrażaliśmy. Nie jest, nie był i nigdy nie będzie. Zawsze, konsekwentnie, nie spełniał i nie spełnia naszych oczekiwań. To zupełnie inny Mesjasz od tego, którego się spodziewano. Od początku do końca był dzieckiem nieplanowanym, nieprzystającym do oczekiwań, a nawet powiedzielibyśmy – trudnym i zbuntowanym.

Po pierwsze, na pewno nie spodziewano się Go w takich okolicznościach. Po drugie, zadawał rodzicom ból bo łaził, gdzie mu nie kazali i przez to się zgubił. A po trzecie, i to też było dla rodziców bardzo bolesne, już w wieku 12 lat zrobił to, co jest obowiązkiem każdego człowieka, który chce być dorosły, czyli odciął pępowinę.

Do końca był nie taki, jakiego się spodziewano: zadawał się z niewłaściwymi ludźmi, obracał się w złym towarzystwie i był nieposłuszny rodzicom i właściwie, według dzisiejszych kryteriów, powinien był się Nim zająć kurator… Można nawet powiedzieć, że – w pewnym sensie – osądzający go ludzie zadbali, aby zajął się Nim swego rodzaju kurator. Tyle tylko, że próba Jego resocjalizacji nie powiodła się. Pan Jezus pozostał sobą, czyli Mesjaszem nie takim, jakiego byśmy oczekiwali. Mesjaszem nie tylko zaskakującym, ale wręcz gorszącym, wpatrzonym nie w literę prawa, ale w człowieka. Zadawał się z najbardziej potrzebującymi po to, by znać ich najgłębsze potrzeby i umieć na nie odpowiedzieć. Nawiązując do tej postawy Pana Jezusa i chcąc ją naśladować ostatni Sobór stwierdził, że: „Człowiek jest drogą Kościoła”. To zdanie, to konsekwencja Wcielenia. Bóg stał się człowiekiem i dlatego człowiek jest drogą Kościoła.

Człowiek, czyli każdy i każda z nas. On przychodzi do nas. Do takich jakimi jesteśmy. A nam się wydaje, że aby do nas przyszedł to musimy być absolutnie zdrowi, bez żadnych symptomów choroby i mieć zaświadczenie z Sanepidu o negatywnym wyniku testu na obecność koronawirusa. Jak spełnimy wszystkie te warunki, to będziemy gotowi i On wtedy do nas przyjdzie.

Ale to nie jest tak. Zazwyczaj deklarujemy, że czekamy na Pana Jezusa, kiedy jest nam bardzo źle (czekamy wtedy, jak to się mówi, „jak na zbawienie”), albo wtedy, gdy tęsknimy za błogą bliskością z Nim. Ale bywa i tak, że wcale Go nie oczekujemy, bo jesteśmy czymś strasznie zajęci i nie mamy czasu na nic innego, a przynajmniej tak się nam wydaje. Jesteśmy wtedy zupełnie nieprzygotowani. Kiedy jednak coś „spada z nieba”, kiedy wydarza się coś zupełnie niespodziewanego – miłego lub niemiłego – co wywraca moje życie do góry nogami, to okazuje się, że ważniejsza jest właśnie otwartość serca na przyjęcie tego Niespodziewanego, niż jakaś formalna, deklarowana słowami i potwierdzona spełnieniem określonych wymogów, gotowość.

Nie chodzi przecież o to, żeby ileś tam lat przygotowywać się na jakieś niesamowite spotkanie z Panem Bogiem, ale o to, aby – gdy przychodzi On w potrzebującym człowieku – nie odwrócić się od Niego, nie odmówić Mu pomocy i z wyniosłością, na którą stać tylko doskonałych, nie wypominać Mu jego grzechów. Chodzi o to, by – mając świadomość własnej grzeszności – umieć się zatroszczyć o Pana Boga właśnie w tym konkretnym, nieraz mocno pogubionym człowieku. Otwartość serca na przyjęcie tego, co życie niesie ze sobą, jest o wiele ważniejsza niż spełnienie warunków formalnej gotowości. Jeśli mając świadomość własnych grzechów, nie otworzymy serca na Pana Jezusa obecnego w innych grzesznikach, to będziemy se mogli czekać do pewnego rodzaju śmierci, a i tak rozminiemy się z Mesjaszem.

źródło: https://modlitwawdrodze.pl/niespodziewane-wcielenie

zdjęcie wyróżniające: fot. Shutterstock/Smileus